Pora na przygodę
Czyli mój Rajd Monzy 2021
Czas leci piekielnie szybko. Ani to myśl nowa, ani specjalnie odkrywcza, ale przyszła mi do głowy, gdy siedziałem w powrotnym samolocie z Bergamo do Gdańska. Pamiętam jeszcze przecież doskonale, jak dwa lata temu wchodziłem przerażony na moją pierwszą konferencję przed Rajdem Barbórka, a teraz miałem za sobą weekend WRC. Podczas swojej wizyty na północy Włoch przeżyłem naprawdę sporo i stwierdziłem, że warto to wszystko opisać. Przygotujcie się jednak, że ten artykuł będzie odbiegał trochę od poprzednich. Uznałem, że jedyną sprawiedliwą formą utrwalenia Rajdu Monzy 2021 będzie opisanie po prostu moich osobistych przygód. Koniec końców po takim czasie już wszyscy i tak znacie wyniki.
“Czemu ja to sobie robię?” – takie pytanie wwiercało się w mój mózg, gdy na włoskiej autostradzie mijały mnie pędzące samochody. To samo pytanie zadawał sobie pewnie Artur Jasiński (redaktor naczelny rallypl.com), gdy znalazłem się nagle na Rajdzie Rzeszowskim rok temu. Nad podobną kwestią zastanawiała się pewnie rodzina i znajomi, gdy obwieściłem im, że wybieram się na ostatnią w tym sezonie rundę WRC. W środę, siedząc w poobijanym, wypożyczonym Renault Twingo ta zagadka również i mi zaprzątała myśli. A najgorsze, że nie potrafiłem znaleźć na nią satysfakcjonującej odpowiedzi. Dwudziestokilometrowa wycieczka po autostradzie z Bergamo do Nova Milanese miała być przecież tylko rozgrzewką przed alpejskimi eskapadami, które czekały mnie w weekend, a ja już wtedy czułem się jakbym patrzył w paszczę lwa. Fotel w samochodzie miałem ewidentnie źle ustawiony, Twingo protestowało, wydając z siebie niepokojące dźwięki, gdy zbliżałem się do setki na liczniku, a na domiar złego telefon zsuwał się w głąb kieszeni schowka, utrudniając mi korzystanie z nawigacji. W końcu, po kotłach na wyjeździe z autostrady, szalonych rondach, litanii wyzwisk kierowanych w stronę moją i moich umiejętności prowadzenia samochodu i okiełznaniu dziwacznego mechanizmu otwierania bagażnika, doczłapałem się do hotelu, mającego służyć mi za bazę wypadową. Pierwszy dzień przeżyłem, ale najtrudniejsze było jeszcze przede mną.

Czwartek - rozgrzewka
Pierwszy dzień pobytu w Lombardii miał być tylko dotarciem przed przyszłymi przygodami. W harmonogramie miałem tylko odbiór akredytacji i wizytę na odcinku testowym na Monzy. Mało tego, shakedown zaczynał się dopiero o 18:00, więc miałem dużo czasu by się wyspać i zorientować w otoczeniu. Nova Milanese nie było ani wyjątkowo urodziwe, ani paskudne. Bardziej przypominało przedmieścia większej aglomeracji. Parę większych bloków, osiedli jednorodzinnych, sklepów meblowych, magazynów, jeden supermarket… i to właściwie tyle. Jak na rajdowe warunki czasu miałem osobliwie dużo, więc czułem się trochę nieswojo i czym prędzej chciałem udać się na tor.
Co prawda, w drodze do centrum akredytacyjnego i na Monzę dwa razy pomyliłem drogę, ale dotarłem na “la pista magica” z dużym zapasem czasu. Do pewnego momentu starałem się zachowywać tak profesjonalnie jak tylko mogłem, ale gdy wszedłem do parku serwisowego wewnętrzny kibic wygrał z “dziennikarzem”. Nawet tylko z akredytacją prasową mogłem podejść aż do samych barierek, za którymi stały najszybsze rajdówki w historii. Pod namiotami widziałem twarze kierowców, reporterów i innych gwiazd, które dotychczas mogłem oglądać tylko w telewizji. Nie byłem w stanie długo opierać się pokusie i ruszyłem na łowy. To zrobiłem sobie zdjęcie, to wziąłem autograf, to popatrzyłem po prostu na pracę mechaników przy i20 WRC. Czułem się jak dziecko w sklepie z cukierkami!

Przyszedł jednak czas na zobaczenie tego kolorowego cyrku w akcji. Powiem szczerze, że wtedy nie spodziewałem się, że to właśnie odcinek testowy będzie największym rozczarowaniem dnia. To, że mój aparat słabo radzi sobie po zmroku wiedziałem już od jakiegoś czasu. Największym problemem okazał się jednak tor, a zwłaszcza okalająca go z każdej strony metalowa siatka. To niezwykle irytujące zabezpieczenie znajdowało się w każdym miejscu, gdzie mogli ustawić się kibice. Była ona o tyle uciążliwa, że aparat łapał ostrość na siatkę, zamiast na znajdujący się za nią samochód. Gdy po kilkudziesięciominutowych poszukiwaniach udało mi się znaleźć dwa metry bez niej, to jak na złość, przestał działać flesz. Żadne ze zrobionych na odcinku zdjęć nie nadawało się więc do użytku. Pocieszałem się jednak, że lwia część rajdu odbędzie się w górach, gdzie nie dosięgną mnie metalowe macki siatek. Była to jednak też myśl niepokojąca, bo w te góry trzeba było jeszcze dojechać...

Piątek - z głową w chmurach
18 listopada był dniem próby dla mnie i mojego wypożyczonego Renault Twingo. Przed nami był siedemdziesięciokilometrowy odcinek z Nova Milanese do górskiego miasteczka Costa Valle Imagna. Pocieszałem się, że diabeł być może nie jest tak straszny, jak próbuję go malować. Właściwie połowa trasy to były normalne, szerokie drogi, a górskie zawijasy miały się zacząć dopiero na ostatnich kilometrach. Jednak autostrady i drogi szybkiego ruchu okazały się zdradliwe z jednego powodu – były zbyt łatwe, a ja byłem niewyspany. W podgrzewanym wnętrzu samochodu zacząłem odczuwać senność, mocno się zaniepokoiłem. Do rzeczywistości wróciłem bardzo szybko, gdy zjechałem z głównej drogi. Przede mną był teraz stromy podjazd prosto w paszczę Alp. Poprawiłem łykiem napoju energetycznego i ruszyłem do walki. Który to był napój? Cóż, jestem otwarty na propozycję.
Tego rodzaju górskie drogi wcześniej widywałem tylko na relacjach z WRC i ewentualnie w grach komputerowych. Ale tym razem ujrzałem je na własne oczy w prawdziwym samochodzie, więc każdy ciasny nawrót i każdy zakręt z ziejącą przepaścią po zewnętrznej był dziesięć razy straszniejszy. Oprócz tego zza każdego zakrętu mogła wyskoczyć na mnie ciężarówka, więc na każdy schowany za skałą wiraż, patrzyłem jak bohaterowie horroru na powoli otwierające się drzwi w nawiedzonym domu. Jednak z każdym kilometrem czułem się jakby pewniej. Byłem oczywiście śmiertelnie przerażony, ale nie panikowałem i cały czas wiedziałem co robię. Powoli do świadomości przedzierały mi się myśli, że może mam do tych rajdów jakiś ukryty talent. Jednak, gdy w głowie układałem już CV do M-Sportu, zauważyłem, że widzę coraz mniej. Wzrok miałem badany, więc to nie zaćma, tylko raczej mgła.

To co z początku było ledwo widoczną mgiełką, w pewnym momencie przerodziło się w dosyć niebezpieczne zjawisko. Im wyżej wjeżdżałem, tym bardziej malała widoczność, aż wreszcie, pierwszy raz w życiu byłem zmuszony włączyć przeciwmgielne. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że to może nie być nawet mgła, tylko po prostu niska chmura. Całe szczęście przede mną było parę samochodów więc wiedziałem, gdzie są zakręty. Jechałem jednak coraz ostrożniej i wolniej, w wyniku czego zacząłem tracić czas. Gdy dojechałem do trasy rajdu, słyszałem już nadjeżdżającego Sebastiena Ogiera. A trzeba było jeszcze zaparkować. Miasteczko było właściwie całkowicie zastawione, a znalezienie miejsca zajęłoby mi jeszcze dłużej, gdyby nie pewna uprzejma starsza pani, która pozwoliła mi zostawić samochód na jej posesji. Na odcinek dotarłem więc spóźniony, akurat w momencie, gdy przejeżdżał Dani Sordo. Siłą rzeczy więc bohaterami mojej pierwszej udanej serii zdjęć zostali głównie zawodnicy WRC 2 i 3. Jak się okazało także i widokiem tych samochodów długo się nie cieszyłem. W pewnym momencie zobaczyłem, że jeden z “safeciarzy” wywiesza czerwoną flagę. Podszedłem więc do niego i spytałem co zacz. Łamanym włoskim i angielskim odpowiedział, że jakiś kibic w górach poślizgnął się i spadł i teraz musi wjechać tam karetka, więc odwołują resztę oesu.

W tym samym punkcie zostałem na drugiej pętli, z nadzieją, że teraz będę mógł zobaczyć nieco więcej odcinka. Wyszło trochę słońca, było sporo kibiców, więc i atmosfera była lepsza. Wszystko szło dobrze… do momentu przejazdu Daniego Sordo. Hiszpan jechał naprawdę wolno i początkowo wyglądało na to, że jego Hyundai padł ofiarą awarii. Widok kolejnej czerwonej flagi, wyjaśnił jednak całą sytuację. Okazało się, że w tym samym miejscu, co parę godzin temu znów spadł jakiś kibic i znów trzeba wzywać karetkę. Z braku innego wyboru wróciłem do samochodu i zacząłem kierować się w stronę Monzy.

Być częścią WRC
Na terenie toru udało mi się tym razem znaleźć dobre miejsce bez siatki, więc mogłem zrobić kolejną partię zdjęć. Ostatni tego dnia odcinek odpuściłem, by udać się do strefy medialnej z nadzieją złapania paru kierowców na wywiad. Gdy wszedłem do budynku, zobaczyłem, że mam drobny problem. Przy taśmie poustawiały się telewizje. YLE, WRC TV, Canal+, wszyscy z kamerami, mikrofonami kosztującymi pewnie tyle, co samochód i w kilkuosobowych ekipach. Tymczasem ja stałem sam, z telefonem robiącym mi za dyktafon. Wyglądało na to, że dopchanie się do kierowców będzie sporym wyzwaniem, a do zadania im pytania to już w ogóle będę potrzebował cudu. Całe szczęście trafiłem na dobrych ludzi. Mówi się, że lepiej nigdy nie poznawać swoich autorytetów, ale w moim przypadku ta ludowa mądrość się nie sprawdziła.

Stanąłem obok ekipy z Dirtfish, w składzie z legendą dziennikarstwa motorsportowego i radiowego: Colinem Clarkiem. Uratował on mnie, gdy w strefie znalazł się Jari Matti Latvala. Jeden z dziennikarzy Dirtfish chciał wepchnąć się w kolejkę i zadać pytanie szefowi Toyoty, zanim ja zdążę to zrobić, ale Pan Clark powstrzymał go, pokazując, że teraz moja kolej. Tak więc dzięki niemu miałem okazję zadać pytania i zebrać odpowiedzi od Latvali i innych osobistości. W pewnym momencie pojawił się sam Sebastien Ogier. Mistrz Świata odpowiedział tylko na pytanie jednej z telewizji i udał się z powrotem do padoku. Osobiście miałem cichą nadzieję, że dam radę zadać pytanie również jemu, więc spytałem oficera prasowego Toyoty, czy “Seb” jeszcze wróci. Oficer spytał, czy chciałbym mu zadać pytanie, na co ja odpowiedziałem twierdząco. Odpowiedział mi tylko “chodź” i zaczął prowadzić mnie w stronę padoku. Znalazłem się pomiędzy samochodami, a oficer prasowy powiedział, że zaraz postara się przyprowadzić do mnie Ogiera, zastrzegając przy tym, że będę miał tylko jedno pytanie. Słowa dotrzymał, wracając po paru chwilach w towarzystwie ośmiokrotnego Mistrza Świata i lidera rajdu. Mając tylko jedno pytanie, odpuściłem sobie gwiazdorzenie i spytałem po prostu jak ocenia swoje tempo podczas pierwszego etapu. “Seb” odpowiedział, ja to nagrałem i uradowany mogłem wracać do hotelu. Byłem kompletnie wykończony, ale także szczęśliwy. Zadałem pytania prawdziwym legendom rajdów!

Sobota - między skałą a barierką
To właśnie trzeciego dnia mojej wyprawy obawiałem się najbardziej. W sobotę 20 listopada czekała mnie bowiem najdłuższa wycieczka na oes podczas weekendu. Tym razem było to prawie osiemdziesiąt kilometrów do górskiego miasteczka Selvino. Znowu się nie wyspałem, znowu miałem ze sobą zapas energetyków i znowu autostrada prawie mnie uśpiła. Przebudziły mnie tym razem ciasne uliczki między kamieniczkami w Bergamo. Naturalnie, pomyliłem dwa razy skrzyżowanie, ale potem udało mi się wjechać na typowo górskie drogi. Miałem nimi przejechać, aż trzydzieści kilometrów, ale pogoda tym razem dopisywała. Być może najgorsze było już za mną?
Nie, w żadnym wypadku. Może i za oknem miałem cudne widoki, ale same drogi przyprawiały mnie o palpitację serca. Były kręte, piekielnie ciasne i z jakiegoś powodu dwukierunkowe. Rajd spokojnie mógłby się po nich odbyć. Po fakcie okazało się, że na tych asfaltach odbywała się inna, znana impreza – Giro d’Italia. Po pokonaniu pięciu kilometrów, pomyślałem, że faktycznie coś w tym jest. Łatwiej jechałoby mi się rowerem.
Aczkolwiek póki miałem po prostu do pokonania parę zakrętów, nie było tak źle. Poprzedni dzień, a wcześniej długie godziny w rajdowych symulatorach, dały mi jakąkolwiek podstawę do działania w takich sytuacjach (także grajcie w gry rajdowe – mogą wam uratować życie). Schody pojawiały się, gdy z naprzeciwka wyjeżdżał drugi samochód. Minięcie się z normalną prędkością groziło katastrofą, więc w takich momentach trzeba się było zatrzymać i desperacko szukać miejsca po zewnętrznej stronie jezdni. Im wyżej, tym mniej tego miejsca było. Trawniki i żwirowe pobocza, szybko zostały zastąpione przez skały i strome skarpy. W tamtym momencie cieszyłem się, że siedzę w Twingo, a nie w czymś minimalnie większym. Nie wyobrażam sobie, jakim cudem dałbym radę w Hyundaiu Tucsonie, czy Nissanie Qashqai. Zresztą, nie musiałem sobie nawet wyobrażać, bo w pewnym momencie zza ciasnego zakrętu wyjechał na mnie dostawczak. To był moment, w którym chyba zbyt pazernie poszukałem miejsca i usłyszałem ten koszmarny dźwięk blachy ocierającej się o kamień. Włosy stanęły mi dęba.
Z porysowanym zderzakiem i zszarganymi nerwami, po tych wszystkich “mijankach”, doczłapałem się do Selvino. Zostawiłem samochód w miejscu, w miejscu, w którym na 99% nie można było tego robić i podążyłem w stronę odcinka. Gdy dotarłem do punktu, zdałem sobie sprawę, że kibicowanie na rajdach w tej części świata wygląda nieco inaczej. Zwyczajnie Włosi chyba na te odcinki specjalne przychodzą dzień wcześniej i tam śpią. Byłem na miejscu półtora godziny przed startem, a kibice i tak oblegali już chyba każde miejsce, z którego było widać choć skrawek trasy. Z jednego miejsca zostałem wyproszony, po tym jak jeden starszy pan oznajmił mi, że oni tu z kolegą siedzą od czwartej rano i mam sobie iść gdzie indziej. Znalazłem wreszcie cudem jakiś punkt, gdzie byłem wciśnięty pomiędzy furtkę, a ścianę budynku niczym moje Twingo pomiędzy skałę, a Forda Transita.
Jednak mimo mojego narzekania, miejsce nie było złe. Poranne światło ładnie wychodziło na zdjęciach, a ja sam byłem na tyle blisko trasy, żeby na własnej skórze czuć pęd rajdówek. Na drugi przejazd udało mi się wdrapać na balkon budynku, przy którym wcześniej stałem. Tym razem byłem trochę dalej od “akcji”, ale miałem zdecydowanie lepszy widok i więcej czasu na wciśnięcie migawki. Na koniec dnia została mi już tylko ostatnia przejażdżka po Alpach. Tym razem w dół, w drodze na tor. Liczyłem, że z górki pójdzie, cóż…” z górki”, ale po raz kolejny byłem zbyt naiwny. Mijanek z innymi samochodami nadal było sporo, a w dodatku tego dnia Twingo naprawdę nie lubiło wrzucania trójki. Stresowało mnie to, bo wiedziałem, że jeśli nie daj Boże, padnie mi skrzynia, to znajdę się w bardzo nieciekawej sytuacji. To nie było miejsce, w które tak po prostu mogła sobie przyjechać laweta.
Samochód jednak wytrzymał, a ja dotarłem na Monzę. Tym razem poddałem się, jeśli chodzi o robienie zdjęć i po prostu poszedłem do strefy medialnej, pozbierać wypowiedzi od zawodników. Tym razem udało mi się złapać Adriena Fourmaux, Andreę Adamo (był średnio rozmowny) i nawet rywala numer jeden Kajetana Kajetanowicza – Yohana Rossela. Pomiędzy tymi zawodnikami, następnego dnia miała się rozegrać prawdziwa rajdowa bitwa i klimat, oraz napięcie zaczęły się mi udzielać.
Niedziela - Time to say goodbye
Ostatni dzień mojej włoskiej eskapady miał być nieco mniej wymagający pod względem podróżowania. Musiałem po prostu ponownie dojechać na tor, a później z toru na lotnisko. Tego dnia najważniejsze były dwa pytania: Ogier czy Evans? Kajto, czy ten Francuz w ce-trójce? O ile na pierwszą zagadkę, każdy w głębi duszy znał odpowiedź, to druga zwiastowała rajdowy pojedynek dekady.
Gdy wjeżdżałem przez bramę toru, okazało się, że napięcie i ekscytacja udzieliło się nie tylko mi. Pół godziny przed startem odcinka bramki dla kibiców nadal były zamknięte, co wyraźnie nie podobało się zgromadzonemu przed nimi tłumowi. Ja miałem jednak przepustkę dla mediów, więc pojechałem dalej na swój parking. Gdy wyszedłem z samochodu, ujrzałem wielką grupę ludzi, kierującą się na tor. Na ich czele, niczym husaria, z powiewającymi biało-czerwonymi flagami, szła grupka polskich kibiców, których poznałem w czwartek. Pokrótce objaśnili mi, że do spółki z jakimś Irlandczykiem podburzyli tłum i ochroniarze wreszcie ich wpuścili. Więcej pytań nie miałem i po prostu poszedłem za nimi na odcinek.
Udało nam się znaleźć trybunę bez trzymetrowego płotu, więc pocykałem trochę zdjęć. W napięciu czekaliśmy aż spłynął wyniki z klasy WRC3. Dzień zaczłl się dobrze: “Kajto” wykręcił lepszy czas od Rossela i odrobił znaczą część strat. Na następnym odcinku, ku naszej radości, wyprzedził Francuza i był kilkanaście kilometrów od tytułu Mistrza Świata. Został już tylko ostatni odcinek. Każdy z nas chciał mieć część tego ewentualnego triumfu dla siebie, dlatego zdecydowaliśmy, żeby na Power Stage, pójść na metę, z nadzieją, że będzie nam tam dane świętować tytuł razem z Kajetanowiczem.
Szliśmy w stronę mety, a gdzieś w dymie rac, Sebastien Ogier świętował swój ósmy tytuł Mistrza Świata. Widziałem właśnie na żywo ostatnie metry w historii samochodów WRC. Pamiętam, jak ta kategoria stawiała swoje pierwsze kroki w Mistrzostwach Świata. Teraz było mi dane ujrzeć, jak się kończy. Gdy najszybsze rajdówki już przejechały, przyszedł czas na samochody Rally2. Czekaliśmy już wtedy na mecie. Pierwszy ruszał Rossel, po nim startował Kajetanowicz. Gdy usłyszeliśmy od ludzi z ekipy Lotosu, że Polak i Francuz mają taki sam rezultat na pierwszym międzyczasie, byliśmy jeszcze dobrej myśli. Szampan już był gotowy. Jednak z następnymi minutami przychodziły coraz gorsze informacje. Sekunda na korzyść Rossela. Potem dwie sekundy. W momencie, gdy na ostatnim międzyczasie przy Kajetanowiczu pojawiła się wartość “+4.2” inżynier zamknął laptopa i powiedział tylko “koniec”. Yohann Rossel niewiele później pojawił się przy nas, na mecie. Nie musiał nawet patrzeć na tablicę wyników, by dowiedzieć się czy wygrał. Od razu dali mu to do zrozumienia francuscy kibice, otaczający jego rajdówkę.
W redakcji nalegali, bym świeżo po ostatnim odcinku zrobił jeszcze wywiad z “Kajto”. Gdy zobaczyłem jego minę po wyjściu z rajdówki od razu mi się odechciało, ale mus to mus. Mimo, że to mało chwalebne, po prostu podpiąłem się pod wywiad Radia ZET, bo sam nie byłem w stanie wymyślić “nieirytującego” pytania. Wypowiedź polskiego zawodnika miała wydźwięk raczej pozytywny, ale mimo, że mówił o niepoddawaniu się i walce w przyszłym sezonie, po twarzy i mowie ciała Kajetanowicza było widać, że przegrany tytuł był gorzką pigułką do przełknięcia. Trudno się dziwić. Taki finał zabolał chyba nas wszystkich. Jednakże nie ma co dramatyzować, bo naprawdę od wielu lat nikt nie dał polskim kibicom tyle radości w jednym sezonie, co “Kajto”.
Jeśli chodzi o finał mojej osobistej przygody, to był on bardzo spokojny. Pożegnałem się z “ekipą”, dojechałem na lotnisko, oddałem samochód i wsiadłem w lot powrotny do Gdańska. Głównym celem wyjazdu było przeżycie i może przy okazji zobaczenie paru rajdówek, więc cel ten mogę uznać za osiągnięty.
Konkluzji czas
Jednak udało mi się również wykonać jeden z ważniejszych pobocznych celów. Było nim znalezienie odpowiedzi na pytanie zadane na początku tego tekstu, czyli “Czemu to sobie robię?”. Pierwszego dnia na shakedownie dyskutowałem z innym polskim dziennikarzem (pozdrawiam Cię Kamil, jeśli to czytasz), że wolałbym, by te rajdy trwały dwa dni, a nie cztery. Bo to i długo, i daleko, i drogo, bo przecież te pół tygodnia trzeba gdzieś i na czymś przeżyć. Odpowiedział mi, że dla niego to te rajdy mogły by trwać o wiele dłużej, nawet i cały tydzień. Bo odbiera je jako taki motorsportowy urlop i szansę na wyrwanie się z życia codziennego. W tamtym momencie, nie wiedziałem do końca o co mu chodzi. Teraz, po powrocie i przemyśleniu już wiem.
Mimo, że miałem podczas tamtego wypadu wiele momentów, w których żałowałem, że nie ma mnie właśnie w bezpiecznej przestrzeni mojego domu, cały wyjazd był cudownym doświadczeniem. Gdy byłem w Lombardii, mogłem zostawić całe swoje codzienne życie za sobą. Pisanie, sprawy osobiste, uczelnię, finanse, wszystko to, co przytłacza mnie na co dzień. Na rajdzie liczyło się tylko obudzenie się, dotarcie na odcinek, znalezienie dobrego miejsca, zrobienie zdjęć i pojechanie dalej. Wszystko inne przez tamte cztery dni poszło w tymczasową odstawkę. W międzyczasie przeżyłem masę mniejszych i większych przygód. Jechałem po ciasnych alpejskich drogach, na których mijałem się z dostawczakiem. Widziałem wschód słońca w górach nad Bergamo i jego zachód na Monzy. Widziałem na żywo i rozmawiałem z Sebastienem Ogierem, Elfynem Evansem, Jari-Matti Latvalą i Thierrym Neuvillem. Zobaczyłem na własne oczy ostatni odcinek w historii ery WRC, a przede wszystkim czułem się częścią, może niewielką, ale jednak nadal częścią Rajdowych Mistrzostw Świata.
Jednak wszystko ma swój koniec. Przeżywamy te wszystkie przygody, w sumie stajemy się w międzyczasie trochę innymi ludźmi, ale wreszcie wracamy z powrotem do domu i do swojego życia. Tylko że tam wszystko jest nadal skrojone pod starych nas. To jak zakładanie starej koszulki. Niby wszystko już znamy, ale coś jest nie tak, nie mieścimy się już w tym. Chcielibyśmy zebrać wszystkich znajomych i rodzinę przy kominku i opowiedzieć o tych wszystkich przeżyciach. Ale te przeżycia są już tylko nasze. Choćbyśmy opowiedzieli je w najdrobniejszych szczegółach, nikt nie odbierze ich tak, jakbyśmy chcieli. Urlop od codzienności działa w dwie strony. Gdy my odkładamy sprawy doczesne na półkę, one odkładają nas. Więc wracamy i na nowo wpasowujemy się w tą starą koszulkę, jak gdyby nigdy nic.
Jest to uczucie strasznie antyklimatyczne. Dlatego, mimo że byłem potwornie zmęczony, to zanim jeszcze miałem okazję się przespać, już wiedziałem, że wrócę. Nie na Monzę, ani nie do Rzeszowa, ale gdzieś jeszcze dalej, w jeszcze bardziej wymagających warunkach. Bo im dalej i im trudniej, tym łatwiej jest zostawić wszystkie inne problemy za nami. Przynajmniej na te cztery dni.